Któregoś dnia zjawił się niespodziewanie na nabrzeżu, kiedy kuter już na wygaszonych silnikach podchodził do cumowania. Anders go dostrzegł z pokładu.
- Cześć, Demek! - ucieszył się.
Nie ruszył się nawet. Stał w miejscu z rękami wsuniętymi w kieszenie, z papierosem zagryzionym w zębach, podniecony sceną obmyśloną zawczasu.
- Trzymaj! - zawołał Andres.
Rzutkę z cumą przydeptał nogą, schylił się powoli, od niechcenia, założył na poler. Andres potraktował to jako znikający ślad tlącej się jeszcze urazy.
- Masz żal?
- Też... - spojrzał prawie z pogardą.
- Dobra jest. Bierz to... - podsunął skrzynię z rybami bliżej trapu.
Demek podciągnął spodnie, znów wsunął ręce w kieszenie.
- Nie chce mi się. Cholernie nie lubię, kiedy ryba cuchnie.
Andres schylony nad skrzynią wyprostował się. Zdawało mu się, że nie dosłyszał.